Na pamięć świata się nauczyć
OSTATNIE:

Zdychamy, bo przypominamy sobie wszystko

Co noc tracę zmysły. Co noc kładę się i myślę o wszystkim, co jest nim. A potem o wszystkim, co nie jest nim i myślę dlaczego tak jest. Aż w końcu wstaję i pakuję się, bo przecież trzeba wyjść i znów mówić, że miłość mnie uratowała. Aż w końcu kiedyś pakuję się i myślę, że nie, jednak mnie nie uratowała. To kwestia dwóch dni. Dwa dni zmieniają wszystko. Jeden dzień myślisz, co jest źle. Nocą myślisz, jaka jest w tym twoja wina. Drugiego dnia myślisz, co to w ogóle było, a nocą już tylko się śmiejesz, że się nabrałaś.

Bo nam jest łatwo się nabierać.

co

chwila

się
nabieramy
Nabieramy się, że jest z nami dobrze. Nabieramy się, że jest z nami źle. Bagatelizujemy, a potem wyolbrzymiamy.
"Nie, nic mi nie jest." Mówimy przez pół życia. A drugie pół zdychamy, bo przypominamy sobie wszystko, co przez ten czas nam było. A potem znów nam nic nie jest. Dopiero pod koniec uświadamiamy sobie jak bardzo nam jest wszystko.
Gubimy się, nie wiemy, gdzie idziemy, po co, najgorsze, że nie wiemy z kim mamy iść. Najczęściej nigdy się nie odnajdujemy. Zostajemy w pierwszym lepszym miejscu przekonani, że to właśnie to, czego szukaliśmy i czego chcemy. W końcu przecież i tak to nie różnica z kim czy gdzie żyjemy, bo wychodzi na jedno. Dopiero pewnego dnia nad ranem po nieprzespanej i przepłakanej nocy myślimy sobie "cholera. Co ja tu robię, jak się tu znalazłem, nigdy nie chciałem być w takim miejscu". Wtedy się orientujemy, że zajmujemy czyjeś miejsce. Ktoś byłby szczęśliwy tam, gdzie my czujemy tylko rutynę i nic poza tym. Jesteśmy, bo byliśmy, zatrzymaliśmy się, gdy jeszcze byliśmy głupi.
W końcu każdy mądrzeje. Zawsze przy tym jest smutny, bo widzi, co stracił, wypuścił i odrzucił. Ja jestem zdania, że lepiej jest odpuścić, gdy widzimy, że to nie ma sensu. Nie pcham się tam, gdzie mnie nie chcą.
Najgorzej właśnie jest się poczuć tą niechcianą. Co krok przypominać sobie, że nie ma się swojego miejsca ani swojego człowieka. Ma się tylko ten worek wspomnień mniej czy bardziej przyjemnych, choć najczęściej większość to te gorsze.
Czasem warto mieć ludzi, którzy są na dobre i na złe, którzy potrafią nas nie zabić. A gdy umieramy, to chcą rozweselić.
Ja generalnie to jestem człowiekiem trudnym. Życie ze mną nie należy do przyjemnych, bo nie wiem. Bo tak po prostu. Umiem być dobra, przyjazna i kochająca, ale nie potrafię radzić sobie ze smutkiem. Nie chcę być sama, ale nie umiem przełamać się i powiedzieć, że potrzebuję pomocy.
Po pierwsze nie jestem i nie będę słaba, bo potem nagle okaże się, że nie mam nikogo, kto byłby silny za mnie.
Po drugie, jeśli ufam to tylko wtedy, gdy wiem, że mogę. Nie lubię się zawodzić na ludziach, a zdarza mi się to nadzwyczaj często.
Najgorsze, że zawodzę najczęściej ja. Co chwila robię coś nie tak, mówię nie to, co trzeba i chodzę nie tam, gdzie powinnam. Najczęściej jednak ufam nie tym, którym należy. 

To w moim życiu jest smutne. Nie potrafię dobrze wybierać, dlatego zawsze się waham. Nawet teraz się waham, bo nie wiem kto jest wart zaufania. Nie lubię nie ufać, bo źle się z tym czuję.
Na szczęście gorzej się czuję z umieraniem ze smutku. 




Nigdy nie chciałabym być tą, której brakuje tylko odrobinę

Zatrzymywałam się wiele razy w życiu. Zawsze chodziłam powoli, gdziekolwiek bym nie zmierzała. Ogólnie w życiu do miejsc mi nie jest spieszno. Jak najszybciej potrzebuję tylko ludzi i uczuć. To ich chcę od razu, bez czekania, bez błądzenia. Zawsze byłam człowiekiem niecierpliwym i do teraz jest mi za to wstyd. Przykro mi, że zawodzę innych tym, jaka jestem. Smutno mi, że przy bliższym poznaniu nie spełniam oczekiwań, że za dużo płaczę i za mało mówię, że nie potrafię rozmawiać i trudno mi jest przezwyciężyć swoje uprzedzenia i fobie, że jestem nieśmiała i wstydliwa, że często się cofam, gdy powinnam iść naprzód, że nie pozwalam na wiele i sama wiele nie robię. Zawodzę tego kochanego i kochającego, choć boję się sobie to do końca uświadomić. Żyję w takiej chorej świadomości, że jest okay, że wystarcza. Chcę się poprawić i pierwszy raz w życiu mam plan zmienić coś w sobie. Przynajmniej raz być lepszą.
Zamieniałam swoje serca, a nosiłam ze sobą ból. Cholera, coś mi się poprzekręcało. To chyba nie tak miało iść, bo powinno się mieć jedno serce i nic bólu w nim. Nie rozumiem jak ludzie sobie z tym radzą. Tą całą niepewnością, którą mają przy innych. Tą przeszłością, która ciągnie się jak cień w słoneczne dni. Ja nigdy nie jestem niczego pewna, zawsze się boję. Mam to chore wrażenie, że to, co mam zaraz ucieknie albo okaże się zwykłym żartem. Boję się, że stracę ważne dla mnie osoby. Boję się, że będę niewystarczająca taka, jak mam być albo że nie będę w ogóle. Boję się, że ten brak rozmowy kiedyś w końcu mnie przekreśli. Najgorszy jest jednak ten strach, że będę ciut mało. Tylko trochę. Znacie to uczucie, gdy Pani w szkole mówi "jeden przykład za mało, jeden punkt i byłoby cztery". A to, gdy jesteście na przystanku minutę za późno? Gdy macie dziesięć groszy za mało? Gdy brakuje jednego esemesa i gdy zniszczyło Was jedno słowo za mało? To boli najbardziej. Nigdy nie chciałabym być tą, której brakuje tylko odrobinę.
Jestem człowiekiem, przy którym zawsze była odrobina fikcji. Który zawsze kochał opowiadać i bawić się słowami. Wymyślałam głupie historyjki o liściach lub drzewach, gdy ktoś był smutny żartowałam z kamyków. Układałam armie i nimi walczyłam, bawiłam się w stratega. Wszystkie postacie z moich opowiadań były szczęśliwe, nie brakowało im niczego. Dawałam im to, czego zawsze brakowało mnie. Jeśli czegoś nie miałam, musiałam dopilnować, żeby oni otrzymali tego pod dostatkiem. Każdy dostawał mnóstwo radości, bliskości, wsparcia, zrozumienia, rozmowy, przyjaźni, miłości i szczerości. W moim życiu często miałam tego niedosyt. Niektórych rzeczy nigdy nawet nie zaznałam. Nie potrafiłam zrozumieć, jak to jest mieć kogoś, kto potrafi poświęcić dla mnie czas, który mógłby spędzić na czymś przyjemniejszym i ciekawszym. Lubię zostawiać wszystko i zajmować się rozmową, często to robię. Smutno mi, że nie mam z kim rozmawiać, gdy potrzebuję. Choć nie. Mam, ale to jest problem. Ja nie potrafię rozmawiać i nie chcę przeszkadzać. Generalnie to się narzucam i nie czuję się z tym dobrze. Bo ogólnie to ja jestem człowiekiem nieprzyjemnym do spędzania czasu. I choć o tym wiem, liczę, że są osoby, które potrafią się do tego przyzwyczaić.
I choć często planuję uciec i zostawić wszystkich, to jednak liczę, że znajdzie się ktoś kto mnie zatrzyma. Mam niewiele lat i twierdzę, że w swoim życiu nie zrobiłam wiele. Nie jestem dumna z tego, co osiągnęłam, bo nie jest to nic, czym warto się chwalić. Bo gdyby było, to przecież dostałabym pochwały, a najbliżsi unikają ich jak ognia. Bo zawsze jestem tą na nie. Niemiłą, niewdzięczną, niepotrzebną, niewartą uwagi, niewidoczną, niestaranną, nieumiejętną, niepotrzebną. Cieszę się z tego, że kiedyś w końcu będę tą nieobecną. Wtedy może w końcu zacznę być lepsza.
Wiecie co?
Najmniej lubię być niesłuchana i na odczep.



Pobawmy się w zaufanie

Czasem spotyka się ludzi, którzy są. Którzy bez względu na nic zostają i trwają. Nie obchodzi ich smutek, ból ani cierpienie, bo przy nich zwyczajnie ich nie ma. Sama świadomość, że ktoś taki jest przy nas odpędza to, co złe.
Kiedyś spotkałam człowieka. Mówił niewiele, ale zdawał się widzieć i słyszeć wszystko dwadzieścia jeden razy bardziej. Dwa razy bardziej czuł.Wykorzystywał to. Perfidnie używał tych umiejętności. One w połączeniu z jego pewnością siebie i narcyzmem tworzyły aurę perfekcji. Ideału, o którym nie przyszło nam nawet śnić. Charakter, zgrabne paluszki i wielkie talenty, takie combo x3. Jedynym, czego nie mogę sobie przypomnieć, myśląc o nim, to jego wygląd. Jeśli się zastanowić, to nigdy go nie widziałam tak naprawdę. Przy mnie przyjmował zbyt wiele twarzy. Zbyt wiele oszukiwał.We wszystkich rękawach nosił asy.
A zazwyczaj miał na sobie koszulę i sweter. Pamiętam jednak, że przegrałam z nim. Na każdym froncie poległam.
Czasem ma się ludzi, z którymi jest źle i smutno, ale i tak to ciepło na samą myśl o nich wypełnia cię tak bardzo, że pozwalasz na cierpienie, które zadają.
Kiedyś miałam człowieka. Pamiętam, że bawiłam się z nim w zaufanie. Pozwoliłam mu ze mną żyć, pozwoliłam mu na sprawdzenie siebie. Pamiętam też, że mieliśmy jedno wspólne konto. Ot prymitywna, prosta i nic nie znacząca strona. Dałam mu pozwolenie. To było fajne, ale potem odszedł. Ja zostałam i dalej z niej korzystałam. To jest właśnie jeden z dowodów na moją naiwność i przywiązanie. Do dziś nie zmieniłam hasła. Do dziś uważam, że wróci i zajmie się tym kontem i że kiedyś jeszcze pomyśli o mnie. Wiem, że są ludzie, którzy o mnie myślą. Ja też o kimś myślę. Codziennie i nie czuję się z tym źle, bo to jest takie coś, co wypada. Można to robić i robić to tak, jak ja. Ostatnio przyłapałam się, że przestaję przypominać sobie w ważnych dla mnie chwilach o osobach z przeszłości. Wydoroślałam, zmieniłam się czy w końcu dostałam skarpetkę jak Zgredek?
Kiedyś widziałam człowieka, który miał wiele smutku ze sobą. Było go więcej niż dwadzieścia jeden. Było go więcej niż ja. Zapytałam co robi, że sobie z nim radzi, że odczuwa go tak bardzo jak ja odczuwam swój. Powiedział, że po prostu się nim nigdy nie dzieli. Nie pozwala innym czuć tego, że jest mu źle. Stwierdził, że jeśli inni przy nim widzą cierpienie, sami zaczynają cierpieć. A on przez to czuje się jeszcze gorzej, bo wie, że robi ludziom źle. Ale on nie był egoistą.
Tak naprawdę to nigdy go o to nie zapytałam. Nigdy nawet nie podeszłam. To takie ludzkie. Zwątpiłam w to czy powinnam, czy mogę, czy wypada, czy on w ogóle mi odpowie, czy spojrzy. To tak bardzo ludzkie. Wahać się i w końcu chować. Czy to znaczy że jestem bardzo ludzka? Że jestem bardziej niż dwadzieścia jeden?
Wtedy też było zimno. Jak na tę porę roku nie jest to nic dziwnego ani zaskakującego. A mi zawsze jest zimno.



Nie mieć nikogo, przy kim można być słabym

Może jest taka miłość, trochę lepsza od mojej. Trochę bardziej wolna i spokojna. Taka, która nie potrzebuje wzajemności, ciepłego spojrzenia ani spotkania. Taka, która czeka, choć sama nie wie na co. Taka, która może czekać. Może czekać do końca, wiedząc, że on jednak nigdy nie nadejdzie. Nigdy jej nie ukoi i nigdy nie otuli. Taka bardziej.
Moja miłość zawsze była gwałtowna i porywcza, nie znała umiaru, nie wiedziała kiedy przestać ani jak. Nigdy nawet nie chciała przestawać. A ja jej nie zmuszałam. Nie lubię tego, tyle razy w życiu powinnam była zachować się inaczej, powiedzieć coś innego, nie upierać się tak przy swoim. Niestety zbyt późno sobie to uświadamiam. Zawsze jest zbyt późno. Jestem oschła dla tych, których powinnam czule witać, tych, których powinnam odtrącać przyciągam z radością. Na końcu i tak cierpię. I ranię przy tym innych. Źle się czuję ze swoim egoizmem. Źle się czuję z tym, że muszę kłamać o tym co czuję i co myślę. Chciałabym być bez przerwy, zawsze i wszędzie szczera, nie tylko wtedy, gdy mam do tego prawo. Nieważne co ludzie mówią. Ich gówno obchodzi co myślisz.  Masz mówić to, co im pasuje. Masz robić to, co oni. Dla nich mniejszą wartością jesteś ty. Chyba że się podporządkujesz, to ok. Wtedy jest ok. Wtedy możesz być. Ewentualnie.
Czasem jest mi smutno, że ludzie nie uświadamiają mnie w moich błędach. W mojej niegrzeczności czy nieuprzejmości. Generalnie to nikogo nie obchodzi, co robię. Pozwolono mi na nieco luzu. Swobody. Bezsensowne rzeczy robię sama, te ważne robią inni za moją pomocą.
Generalnie to ja zawsze bałam się ludzi i tego, co mogą mi zrobić. Nie ufam, nie wierzę. Zawsze sądziłam, że to mi ułatwi życie, ale to w końcu boli. Nie mieć nikogo, przy kim można być słabym. Przy kim nie trzeba udawać bycia silnym. Przy kim można płakać bez szokowania go, że się potrafi. Wszyscy wiedzą, że to potrafię. Bo ogólnie to dużo płaczę i mam wiecznie zapłakane oczy. Z tym, że zawsze się śmieję z tego, obracam to w żart. Udaję, że to specjalnie albo spuszczam głowę. Ludzie nie patrzą. Oni nigdy nie widzą, a jeśli już, to śmieją się ze mną.
Zbyt bardzo potrzebuję kogoś do bycia słabą, powoli zaczynam się męczyć wszystkim. Głównie tym, że coraz częściej mi smutno. Wydaje mi się, że gdy jest się smutnym, to zmęczenie jest dwadzieścia jeden razy większe. Z jednej strony ktoś chce żebyś zjadł dwadzieścia jeden żelek. To dobrze, możesz nawet ułożyć malutką armię. Z drugiej strony jednak ktoś prosi Cię, żebyś przeniósł dwadzieścia jeden stołów. To już mniej dobrze. Moje zmęczenie takie jest.
Moje zmęczenie jest dwadzieścia jeden.
Z jednej strony fajne, jestem w stanie sobie poradzić, ale z drugiej cholerka mam problem. Potrzebuję kogoś do obydwu stron. Do pomocy przy wszystkim. Już nawet spać sama nie umiem.
Gdzieś tam musi być większa miłość. Taka prawdziwa i taka dobra. Może gdzieś jest ktoś z miłością taką, jak moja. Niedoskonałą, ale silną. Ktoś, kto kocha tylko raz. Ktoś, kto jak ja cierpi z niekochania. Z miłości i jej braku. Zauważyłam, że ona jest tam wszędzie, gdzie nie ma mnie. Kocha się wszystko, tylko nie mnie. Kiedyś już do tego przywykłam, ale teraz. Życie mi się zmieniło i odwykłam. Odzwyczaiłam się od tego. Czasem to jest smutne. Czasem trzeba się do tego przyzwyczaić.
A czasem tylko czeka się do północy. Podobno północ potrafi zdziałać cuda. Zazwyczaj jest jednak leniwą kluską, której się nie chce.
Wtedy trzeba się ruszyć i zacząć działać samemu.







Jak zrobić człowiekowi smutno?

Wy robicie dobrze, ja dziś robię smutno.
miłość podobno nie umiera.
ona spoczywa.
w pokoju.
najczęściej wiecznym.
Wyszedłby mi wiersz. Dziś miałam chęć pisać. Tworzyć. Ludzie smutni podobno często są poetami. Może dlatego tak niewiele jest w nich szczęścia i śmiechu. Sama pisałam wiele wierszy. Podobno dobrych. Wiem tylko, że smutnych. Bardzo smutnych. Lubię je. Każdy mi przypomina o czymś złym, co się wydarzyło. Każdy z nich powstał w wyniku impulsu, zdarzenia, porzucenia, śmierci, ucieczki. Tak samo wszystkie listy, których nigdy nie wysłałam przypominają mi o ich adresatach. Co by pomyśleli? Czy płakaliby tak samo jak ja podczas pisania? Czy mają moje poprzednie listy? Kiedyś przeglądałam swoją walizkę z listami.
Tak, trzymam je w walizce.
"Nigdy nie sądziłem, że spotkam kogoś takiego, jak ty"
"Nie chciałbym cię stracić"
Dziś mi smutno, że się nabrałam na to wszystko. Na te piękne, fałszywe słowa. Nie było w nich ani krzty szczerości. Najbardziej jednak zabolało mnie to, że tak późno się zorientowałam. Miałam przyjaciela, który nigdy nie powinien nim być.
Miałam wielu ludzi, którzy nigdy nie powinni być moi.
Teraz też chyba mam kogoś, z kim nigdy nie powinnam była się poznać. Zastanawia mnie ile czasu zajmie mi dowiedzenie się, że to błąd. Pewnie długo. Pewnie znowu będę umierała.
Ludzie smutni umierają co chwila. Co chwila tracą kawałek siebie, zmieniają coś w sobie i starą część wyrzucają. A potem żałują. Ja nigdy tego nie robię. Nie zmieniam się, bo nie umiem. Dlatego też nic nie wyrzucam, po prostu trzymam to w walizce. Drewniana, stara, niewielka, niebieska z naklejkami. Rzadko ją przeglądam, bo wydaje mi się być uosobieniem smutku. Głównie to mojego. Bo w sumie to są w niej niczyje wspomnienia. Takie głupoty różne. Stare nici, mulina, zabawki z kinder niespodzianki, pocztówki z postcrossingu, listy, na które czekałam tygodniami, słowa, których tak bardzo wtedy pragnęłam. Ostatnio spakowałam je do koperty i zaadresowałam. Chciałam się tego pozbyć. Chciałam zabić tę osobę w mojej głowie i nie mieć już nic, co by było związane z nią. Ale stchórzyłam. Pomyślałam, że może ułożyła sobie życie, że może już nie umiera, nie jest smutna, a ja jej o tym przypomnę. I mi nie pykło.
Często w życiu coś mi nie pyka.
Czekam aż kiedyś będzie oki, bo w końcu przecież musi. Ciekawa jestem tylko kiedy.
Ja w sumie ogólnie jestem człowiekiem ciekawskim. Lubię dużo wiedzieć, ale szybko zapominam to, czego się nauczyłam. Najczęściej pamiętam, dopóki nie muszę dać dowodu swojej wiedzy. Zawsze wtedy ode mnie ucieka.
Wiele rzeczy ode mnie uciekało. Ludzi też. W końcu każdy się do tego przyzwyczaja. Do tego, że nie ma nikogo. Do tego, że wszyscy i wszystko znajduje lepszych.
A ja tak tkwię sobie ze swoją gorszością w tym samym miejscu, wciąż czekając, że dla kogoś jednak okażę się tą lepszą. Tą bardziej.


Czasem się tak zdarza

Pragnę kogoś, a podobno z pragnienia można umrzeć. Wiem, że jeśli już mam się pożegnać z tym światem, to tylko z powodu Jego. Jeśli zemrę, to tylko z pragnienia Jego bliskości, Jego objęć i Jego słów. Nikogo innego. Jeszcze sama nie jestem pewna czy ktoś inny jest gotów na to bym za niego umierała, to ciężka praca, przyzwyczaić się do bycia tym, przez którego ktoś ginie.
Podobno za miłość można oddać życie, ale to haniebna śmierć. Nie ma nic głupszego, niż umierać za uczucie, które jest tak ulotne i niepewne. Czasem ludzie się kochają, a potem rozstają. To dowodzi temu, że miłości nigdy nie było czy po prostu się skończyła? A może stała się niewystarczająca? Niektórzy ludzie są z natury sceptycznie nastawieni do wszystkiego. Nawet zabawa jest dla nich nieciekawa. Wszyscy zresztą szybko się nudzą i tak szybko zostawiają innych. To przykre, że jedni się szybko przywiązują i zostają. Jak psy. Jak ja. A drudzy odchodzą, kiedy uznają, że "to nie to", że są lepsi.
Zawsze są lepsi. Zawsze jest ktoś bardziej. Bardziej wesoły, miły, przyjazny, bardziej uśmiechnięty, troskliwy i bardziej pasujący do nas. Wszystko polega na tym, żeby ktoś mniej był dla nas wszystkim. Teraz łatwo jest ot tak zmieniać sobie ludzi. Nikomu to nie przeszkadza. Hm, błąd. Mnie to przeszkadza. Kiedyś była taka miłość "do końca". Jeśli się kochało to na dobre i na złe i kochało się codziennie i nie ważne czy ktoś lepszy się nami zainteresował i nie ważne czy ma się gorszy humor.
Teraz miłość jest na pokaz i od święta. I do wymiany. Jeśli mogę dostać tylko takie uczucie w zamian za moje, to go nie chcę. Nie chcę być raz na jakiś czas i nie chcę być wtedy, gdy nie ma nikogo lepszego w pobliżu. Nie chcę być tą, która przybiega, gdy ktoś inny odejdzie lub się znudzi. To smutne, a ja już nie chcę być smutna.
Lubię się otaczać ludźmi, którzy potrafią się uśmiechać, którzy doceniają uśmiech i radość innych. Cenię ich sobie i jestem w stanie rozumieć ich smutek, który czasem staje na ich drodze. Tak jak słup na chodniku. W najmniej potrzebnym i oczekiwanym miejscu, tak, aby niezdary nie miały problemu z uderzeniem w niego przypadkowo. Ja jestem taką życiową niezdarą. Co chwila potykam się o chodnik, kostkę, ludzi, myśli, słupy. Ubolewam, że łatwo mnie zaskoczyć i wystraszyć. Ludzie dla mnie są nieprzewidywalni i ja dla nich też. Robię rzeczy, które niekiedy zaskakują i lubię to.
Jeśli mi każą, to odchodzę, jeśli wiem, że komuś będzie lepiej, to się nie angażuję. Jeśli mnie nie chcą, to się wycofuję. Nigdy tego nie chcę. Zabijam wyrzuty sumienia w pracy, podejmuję tyle zadań, żeby mieć czym zagłuszyć sprzeciwiające się mi myśli. Nie robię ani nie mówię tego, co myślę. I nienawidzę tego w sobie. Tyle razy nie powiedziałam tego, co potrzebowałam, tego, co musiałam. Zwyczajnie boję się.
Wszyscy widzą decyzje, które podejmuję, ale nikogo nie obchodzi jaką drogę do nich przebywam ani ile wysiłku kosztuje mnie nie wycofywanie się z nich.
Bo ludzie generalnie to mnie nie rozumieją. I gdzieś mam to, że niepoprawnie piszę, że zapominam o zasadach. Czy Wy pamiętacie o wszystkim? Pamiętacie czego nie wolno Wam robić, a co do Was należy? Nie, lepiej zapytam czy Wy to robicie? To wszystko?
Ja też nie. Nie ma z czego być dumnym. To żałosne. Pouczam Was, a sama robię to samo. Trudno.
Zawsze byłam człowiekiem żalu i smutku. Takim żałosnym kłębkiem śmiechu. Łatwiej jest płakać, tak samo jak łatwiej jest ludzi rozśmieszyć niż pocieszyć.
Trudno.
Mówię dużo, ale gdy jest mi smutno... To po prostu trudno. Zdarza się, przychodzi, przechodzi, trudno.

autor: Anu http://agoraphotic.deviantart.com/


Mówicie tanio i na pokaz

Kiedyś obiecałam miłość. Powiedziałam, że zawsze będę kochać. I kocham. Męczy mnie tylko ta pustka, brak Jego. Nie ma Go w łóżku, na krześle. Nie ma Go w skrzynce pocztowej. Jest w mojej głowie, ale ostatnio mam w niej tyle wszystkiego, że przeraża mnie myśl, że zabraknie dla Niego miejsca. Ja nie chcę, żeby brakowało dla Niego czegokolwiek. Oddałabym mu wszystko. Całą siebie Mu daję, całe swoje myśli i pełne moje słowa. Wolno mi się dzielić tym, co moje. Mną się nie dzielę, bo nie jestem moja. Jestem tylko Jego i tylko On mnie dzielił.
Czy to nie głupie?
Tak jakby nikt inny już nie mógł mnie dostać. Ani kawałka, bo On mnie nie podzieli. Kiedyś powiedział, że mnie oddaje, komukolwiek. Pamiętam, byłam trochę zła, bo to brzmiało tak, jak gdybym nie liczyła się i nie interesowało go to, kto mnie znajdzie. Teraz w sumie rozumiem, że chciał się troszczyć. Żebym sama coś w życiu wybrała. Coś dla siebie. Wolałam, gdy on wybierał. Tak było łatwiej.
Czy to nie smutne?
Podobno kiedyś to mi się znudzi. Ta cała zabawa w miłostki. Podobno kiedyś przestanę tak mówić. Podobno kiedyś się zakocham i kiedyś przestanie mi być przykro. Kiedyś też zapomnę i kiedyś dam sobie spokój.
W sumie już się zakochałam, ale wcale nie znudziło mi się, nie przestałam tak mówić, nie przestało mi być przykro, nie zapomniałam i nie dałam spokoju.
Wszystko co mówią ludzie jest takie tanie i na pokaz.
Jak święta.
Ludzie mówią, żeby pokazać, że są mądrzy, że myślą, rozumieją i wiedzą, co robić. Najczęściej jednak nie mają o tym pojęcia. Poruszają tematy, których nie znają, krzyczą to, czego nie są pewni, odpowiadają na pytania, których nikt im nie zadał. Byleby dopasować innych do siebie i nakierować na własny tok myślenia. Tak naprawdę z nimi to jest jak z kampanią wyborczą. Wszyscy wiedzą, co się wkoło dzieje, czego chcą i jak do tego dojść, ale jak przyjdzie do debaty mówią to, czego się wyuczą i robią z siebie ofiary losu. Bo nie spodziewali się pytań, które nie są dostosowane do ich odpowiedzi.
Lubię, gdy ludzie mówią mi, co mam robić, ale tylko, gdy sama tego nie wiem. Wtedy, gdy jestem niepewna. W innym wypadku psuję sobie życie, podejmuję złe decyzję i zabijam ludzi i siebie. Zawsze mi było smutno tego, jak traktowałam innych. Niekoniecznie wciąż to robię, bo staram się zmienić. Staram się przestać zabijać i w końcu wziąć się za siebie.
Z serii listów niewysłanych: "Wszyscy się zmienili, ale ja jestem za głupia. Każdy ruszył do przodu, a ja stoję ostatnia w miejscu. Niechbyście się zmienili, a ja niechbym dalej sobie była głupia po swojemu." Trzy razy ten list pisałam, trzy razy zaklejałam i tyle razy rozrywałam. Do dziś go czytam, a Ty, Przyjacielu od siedmiu boleści, przeczytasz go kiedyś tutaj. Mam nadzieję, że adresat kiedyś zawędruje do tej notki.
Pochwalę się dziś, że chyba zmądrzałam. Ewentualnie pożalę się, że zgłupiałam. Zrobiłam krok, ale nie wiem, w którą stronę. Wiem, że zmieniłam w sobie jedną rzecz. Zaczęłam traktować ludzi inaczej. Z jednej strony z dystansem, ale z drugiej z pewną czułością. Nie, nie tą wyjątkową czułością, tylko taką... Przyjazną. Nie, nie taką jak się traktuje psy.
To ja jestem psem.
Nieważne ile razy ktoś mnie porzuci, ja zawsze wrócę, gdy tylko mnie zawoła. Przybiegnę. Czy to nie smutne? Tyle razy wracać do tego, co Cię zabija? Przywiązanie to suka.

+